No dobra. Zdradzę wam sekret. Jak byłam mała, to byłam strasznym niejadkiem. Swego czasu jedzenie mogło dla mnie nie istnieć. Nawet czekolada, co dziś już trudno jest mi oprzeć się jej.

Może i dobrym sposobem na mnie, jako niejadka, byłaby superancko zaserwowana potrawa zachęcająca wręcz do schrupania jej. O tak. To na pewno byłby dobry sposób. Ale w czasach komuny były przecież tylko ziemniaki, buraki i schabowe, o ile ktoś miał rodzinę na wsi.
Fantazją kulinarną nie było wymyślanie i kreowanie ładnie podanych dań a raczej kombinowanie, jak zrobić czekoladę z niczego albo po raz kolejny obiad z ziemniaków. A ja? Wykręcałam się od tego mało atrakyjnie podanego jedzenia na wszystkie sposoby. I wiecie co? Chyba do tej pory mi to zostało. To fanatyczne wybieranie potraw na podstawie tego, jak są one zaserwowane.
Eksperymentując z nowymi daniami w mojej kuchni większość nowinek kulinarnych wybieram na podstawie zdjęć zamieszczonych w internecie albo w czasopismach. A dziś w tym wysypie blogów i portali kulinarnych to tylko przebierać.
Ale za to już w restauracjach, wybierając z menu, trudno mi się zdecydować na cokolwiek bo nie widzę, jak ten makaron jest podany, jak mięso jest ugotowane. Bo to moje oczy decydują o tym czy to zjem, czy nie. 
 
I traf chciał, że trafiłam na kuchnię kalabryjską, która nic a nic nie prezentuje się wykwintnie. Cierpiałam na widok ziemniaków i bobu pływającego w makaronie. Cierpiałam na widok rapy, która kojarzyła mi się z zerwaną trawą wymieszana z olejem i podsmażoną na patelni.
Mam na myśli oczywiście kuchnię domową, bo ta w restauracjach to inna bajka, inny świat, gdzie najczęściej serwują menu rybne. A Kalabryjczyk, wbrew pozorom, nie jada codziennie owoców morza. A temu z gór, to zdarzy się nawet raz na ruski rok (czytaj od święta).
Typowa kuchnia kalabryjska, to kuchnia sezonowa. W ogrodzie jest brokuł to jada się brokuł, aż do bólu . Jest sezon na bakłażany, to jada się bakłażany. Sezon na bób, to jemy bób, itd. Swego czasu, dla mnie było nie do pojęcia, że w lokalnym sklepiku nie można znaleźć świeżych ogórków poza sezonem (teraz są już bardziej skomercjalizowani i zglobalizowani sklepikarze). Wtedy cierpiałam, jak kanarek zamknięty w klatce co marzy o wolności.
Dopiero z czasem zrozumiałam styl życia Kalabryjczyka. A teraz, w dobie tej całej mody na eko żywienie, to nawet przyznaję im rację. Bo typowy Kalabryjczyk nie uległ jeszcze jako tako komercjalizacji żywności przetworzonej i nafaszerowanej konserwantami. Jego żywność jest naturalna. Nie ma mowy o przetważaniu i udziwnianiu dań. Przykład? Moja teściowa do dziś nie zje frytek tych mrożonych, kupczych i bierze ziemniaki, i robi je sama.
Ach, teściowa gotuje wyśmienicie. Tak typowo. Tak po wiejsku, po chłopsku. Bratowe też niczego sobie. Ich zwykły najzwyklejszy sos, ten pomidorowy, nigdy im nie dorównam. Nawet, jak mnie postawicie przy kuchni z moją połówką i dacie ten sam sos, mi i połówce, to mój i tak wyjdzie inaczej. No po prostu gorzej.
Ale czy mogłabym jeść codziennie po kalabryjsku? Chyba nie. Ja nudzę się szybko monotonnością – zostało mi to z czasów niejadka. No chyba że jest to coś, za co dam się pokroić. O! Na przykład bucconotti. Typowe słodkości kalabryjskie. Ale o nich będzie mowa kiedy indziej.
Krótko mówiąc. O kuchni kalabryjskiej, gdybym miała ją opisać, to bym zrobiła tak.
Mało apetycznie wyglądające dania ale za to powalające smakiem na kolana. To coś, jak cała Kalabria. W świadomości potencjanych turystów wydaje się mało atrakcyjna ale gdy już tu znajdą się, to zawsze deklarują miłość i powrót. No bo, jak i Kalabria, tak i kuchnia kalabryjska, niepozornie z zaskoczenia zwala z nóg. Dlatego nie bójcie się, tak jak ja, próbować tego, co mało apetycznie wygląda, zwłaszcza, gdy chodzi o kuchnię kalabryjską. Ona tylko w takim mało atrakcyjnym przebraniu skrywa w sobie niepowtarzalne smaki pachnące wiatrem scirocco i spalonym słońcem, których nigdy nie zaznacie w Polsce.