Jest takie miejsce w Kalabrii, gdzie można oddychać najczystszym powietrzem. To Sila. A najkrótszy opis tego kawałka Kalabrii mógłby sprowadzić się do takiej oto definicji: Płaskowyż znajdujący się powyżej 1000 m npm, leżący pomiędzy Pollino i Aspromonte, od wschodu oblany Morzem Jońskim a od zachodu Tyrreńskim. To tutaj natura przeważa jeszcze nad cywilizacją.
W lecie Silę można potraktować jako mały odskok od tropikalnych temperatur, które panują nad wybrzeżem morskim a w zimie, można poszaleć na śniegu. Tak, nie pomyliłam się. W Kalabrii potrafi przysypać na tyle, że i na nartach można bez problemu poszusać. Ale o szczegóły nie pytajcie się mnie, bo ze mnie żaden narciarz. W zimie, w góry, nikt mnie nie wygoni bo każda kreska powyżej zera na termometrze liczy się dla mnie. No co ja zrobię? Jestem zmarźluch. Ale wracamy do tematu.
Sila jest podzielona na trzy obręby: Sila Grande, Piccola i Greca ( Sila Wielka, Mała i Grecka) Tutaj również znajduje się Park Narodowy (o którym już wspominałam tu) i rozciąga się aż na 3 prowincje (Cosenza, Catanzaro i Crotone). Park, przez niektórych nazywany jest największym lasem Włoch.
To tutaj można spotkać samego siebie i urządzić sobie niezłą pogawędkę o tym dokąd zmierzamy i w jakim celu. Wiem, że większość boi się przebywania sam z sobą i dlatego tam są zazwyczaj pustki. A może faktycznie jest tyle tego lasu, że nie sposób natknąć się na drugą osobę?
W wielkim lesie, zamiast polany, znajdują się jeziora. I to aż 4. My nasz pobyt dedykujemy właśnie tym jeziorom. Takie naładowanie baterii, taki odskok, nim zacznie się kolejny rok szkolny.
W planach mieliśmy objechać wszystkie 4 jeziora ale wczuwając się w atmosferę dzikiej przyrody daliśmy sie ponieść naturze i czas przestał liczyć się dla nas. W myśl zasady: Zatrzymaj się choć na chwilę, przycumowaliśmy i delektowaliśmy się ciszą.
Obiad postanawiamy zjeść w lesie, w specjalnie wyznaczonym miejscu na piknik. Zadowalamy się bułkami kupionymi w sklepie bo nikomu do głowy nie przyszło by przyszykować coś w domu. A tym bardziej nigdy do głowy mi nie przyszło by wziąć z domu patelnię i kuchenkę polową, kupić ziemniaki u rolnika bezpośrednio a potem je usmażyć w lesie. Tak zrobiła obok nas jedna rodzinka. Smak musiał być wyjątkowy w takim miejscu. Szkoda, że nie mam natury typowej wścibskiej kalabryjskiej staruszki, która by wsadziła nosa do patelni i już delektowałaby się smakiem smażonego ziemniaka w samym środku lasu.
Z czterech jezior podziwiamy tylko trzy. A przy jednym z nich upatrzyłam sobie idealne miejsce do rozłożenia kocyka i książki tak, jak to robiłam kiedyś, gdy bywałam u dziadków na wsi i przesiadywałam wówczas pod gruszą. Tak, to będzie moje miejsce bo ja tam jeszcze wrócę.